Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/163

Ta strona została przepisana.

dzierający szloch zrywał się w ciszy wieczornej i ucichał... Chwilami znów rozlegał się ostry, świszczący oddech lub gwałtowny, urywany kaszel, i znów na chwilę wszystko zamierało... Urywane oddechy, gorączkowe rzucanie się chorych, rozpaczliwe jęki, zgrzytania zębami ustawały, rozpływały się w mroku, opuszczeniu, smutku, jaki wyzierał z każdego kąta sali.
Niekiedy zaszemrał szept pacierza lub głuchy odgłos bicia się w piersi, błagający zmiłowania, litości... — Pomiłuj! — szeptały wykrzywione bólem usta. — Pomiłuj!...
Z ulicy przypływał wesoły gwar, śmiechy, okrzyki — echa śpiewów, urywki rozmów, bieganina, cały zdrowy, ochoczy rytm życia...
Stefan z ostrożnością przysunął szafkę, nakrył ją jakąś białą szmatą, postawił butelkę wina, ciasto i smażoną rybę, a pośrodku ustawił maleńką choinkę. Zapalił świecę, obsadzoną w obtłuczony syfon, i zapytał: