Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/197

Ta strona została przepisana.

pierwszy miesiąc zapłacić zgóry. Lesiewiczowa poznajomiła ją z całym legjonem przyszłych koleżanek, ubranych już, czekających wejścia na scenę. Zasypały ją paplaniną, obrzuciły krytycznym wzrokiem i pobiegły, bo dzwonek po raz trzeci zadźwięczał.
Stanęła w kulisie. Przedstawienie się zaczęło. Grali jakąś napoły czarodziejską operetkę. Porwało ją to.
Najpierw muzyka pieściwemi, cichemi tonami fletni wcisnęła się do jej duszy i kołysać ją zaczęła słodko, a potem taniec, jakiś miękki, zmysłowy, obwijał ją czarem nieznanym i przyciągał na falę rytmu, przenikającego rozkoszną niemocą. To, co się przed nią roztaczało, olśniewało jej duszę, łaknącą wśród szarej prozy codzienności. Taki teatr miała w duszy — pełen światłości muzyki, śpiewów, podniecenia, rozkoszy denerwujących, omdleń ekstatycznych — życia fantastycznego — snów. Bogata jej wyobraźnia dopełniała rzeczywistość teraz widzianą —- bezwiednie...