swojej... Już go nie szukałam. Miałam dwoje dzieci, było o czem myśleć — a lata płynęły. Jak się chłopcu ukończył dziesiąty rok, choć się darł do książki, choć ino po całych dniach czytywał, do terminu do bronzownika oddać musiałam. Nie było nieraz żreć za co kupić, a nie dopiero uczyć. Miałam z nim utrapienie, miałam. Majster się skarżył, że po nocach czyta, że przy robocie za pazuchą książki nosi. Jak się później zwąchał z aktorami, tak i przepadł. Com się naprosiła, napłakała krwawemi łzami, nic nie pomogło. Całował mnie po rękach, po nogach, przepraszał, a mówił:
«Pójdę mamusiu, nie wytrzymam». Biłam go, katowałam jak psa, nie pomogło. Rzucił wszystko i przyłączył się do tej zgrai. — Dopust Boży — pomyślałam i pomagałam, jak mogłam. To już widać tak stało napisane, że pociechy z niego mieć nie będę a umęczenie. Córka mi dorosła, zaczęliśmy szycie brać do domu, i tak się jakoś żyło. Aż tu jednego dnia przywożą mi męża... Oślepł był zupełnie. Matko Bo-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/203
Ta strona została przepisana.