Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/208

Ta strona została przepisana.

przy brzegach i niknęły wdali. Wjeżdżaliśmy jakby na jakiś płaszcz zielony.
Brzegi znikły zupełnie i, jak okiem sięgnąć, woda i woda... Na prawo i lewo pełno czarnych, przemoczonych żagli rybackich, niby plam na sinawej przestrzeni. A na zielonawej, nieskończonej płaszczyźnie grzebienie, białe grzywy pian, błyskoczą i wiją się w skręty fantastyczne.
Wiatr zaczyna coraz silniej poświstywać, morze marszczy się coraz groźniej, kołysząc się z ciężkim poszumem.
Deszcz leje poprostu, każda kropla tworzy wiry i bąble na wodzie. Pokład pusty. Wszyscy gentlemani i ladies w kajutach. Jakiś młody Belgijczyk na najwyższym pomoście stoi obok mnie i wchłania oczami morze. Kapelusze zostawiliśmy w kajucie, bo wicher usiłuje nas samych zabrać, tak zamiata na pomoście. Zresztą ten chłodny, wilgotny powiew jest ogromnie przyjemny. Kołyszemy się wraz ze statkiem coraz silniej. Fale podnoszą się, tworzą wały, okręcające się na jakichś nie-