Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/209

Ta strona została przepisana.

widzialnych blokach, toczą się i uderzają z szumem w kadłub statku. Bryzgają piany, deszcz białawej mgły smaga twarze. Morze pofalowane w szczyty, tylko jasny świt dnia rozbłękitnia nieco ciemną toń wodną.
— Będzie burza! — wrzeszczy Belgijczyk, bo wicher zatyka głos w piersiach.
— A niech będzie! — odkrzykuję.
— Niech będzie! — odpowiada z mocą. Oczy mu połyskują, po twarzy przebiegają błyski pożądania. Jakby wyzywał burzę, krzyczy coś do morza, z wyrazem uniesienia oszalałego z radości.
Woda już zaczyna wierzgać falami. Ogromne, długie, podwodne bryły biją bezustannie w statek, opadają i wstają znowu, wypływają zewsząd, widać je, jak okiem sięgnąć, widać, jak idą, toczą się, podskakują, okrążają nas zewsząd, niby zębate wierzchołki i porwane góry, i zwalają się na pokład. Maszyny sapią, widać, jak olbrzymie tłoki pracują bezustannie — długie, stalowe ręce wciąż są w jednakim,