— Znam.
— Tam je mój tatę i matka. Czy una stoi jeszcze, ta street?
— Stoi. Nie chcesz tam wrócić?
— Oj, chciałaby, very, bardzoby chciała, ale coby uny powiedziały?
Byłbym z nią mówił dłużej, ale wsunął się pomiędzy nas jakiś chudy, blady starzec i wsunął jej różową kartkę, a mnie niebieską i odszedł bez słowa.
— Co to jest? — pytam, widząc, że ona się krzywi i chce kartkę rzucić.
— To jest takie pisanie. Coby dali jeść, abo zarobić, toby niejedna wołała. Ale taki pejper — co komu z tego przyjdzie?
Kiedym wracał do hotelu, ulice już wrzały jak piekło rozhukaniem i dzikością. Spotkałem znów tego człowieka, jak podchodził do gromad wyjących i pijanych, rozdawał swoje różowe i niebieskie papierki i szedł dalej...
Dziewczyny wymyślały mu, ulicznicy śmiali się w twarz, pijani spychali go na ściany i latarnie... Szedł cichy i niezmordo-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/218
Ta strona została przepisana.