lipów o srebrnej łusce, pełzały po złomach i zwieszały się nad wodą, jakby czyhając w rozpadlinach skał na barki, snujące po zatoce.
Rząd rdzawo-białawych, jakby umierających, eukaliptusów stał nad wąską drogą i szemrał sennie.
Cisza stawała się wieczorna i wiosenna, nadmorska i włoska.
Tu sei sempre il Paradiso...
rozbrzmiał znów słodki głos i drgał długo w powietrzu, i płynął... odpowiedziały mu złotawemi dźwiękami mandoliny z barki niedalekiej i morze swym wiecznym, bezustannym gwarem.
Henryk, który leżał na samym brzegu i patrzył na fale, co obryzgiwały go i seledynowem koliskiem przychodziły lizać mu nogi, niby węże cofały się, płaszczyły, rozlewały, czaiły w głębiach i po chwili wracały znowu z nieustanną zaciekłością, podniósł oczy, skąd dochodził go ten głos