Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Ponury, błyszczący las bagnetów go otoczył, rój twarzy surowych, morze oczów wylękłych, cisza grobowa...
Deszcz tylko padał bezustannie, i bulgotały rynny.
Wyszedł! Buchnęły głuche okrzyki, jacyś ludzie przemokli wystąpili, podając chleb i sól, jacyś ludzie mówili schrypłemi głosami, krzyki znowu trwożne, muzyki zagrały i, niby tuman jęków, biły w omglone, niskie niebo...
«On», otoczony świtą mundurów, kohortą bagnetów i trwogą, słuchał, szedł, mówił coś, kiwał głową i przechodził ulicą ludzką, nie patrząc w oczy, w niego wtopione, w oczy, co przez lufy karabinów czerniały dokoła...
Kohorta wiodła go dalej, przed stację, gdzie czekał lud z chlebem, wylękły i przemokły.
Mierzył nieufnym wzrokiem tłumy, kurczył się i cofał, ale, naciskany przez otoczenie, ruszył, podali konia i wśród krzyków «hurra!», co leciały ciężko, jak liście