Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/244

Ta strona została przepisana.

mokre, jechał w pola błogosławić na bój, wyprawiać na śmierć...
Deszcz wciąż padał i wiatr miotał nagiemi drzewami, że cichy, przejmujący jęk łkał w gałęziach.
Nie odzywał się; przodem jechał ponuro, zapatrzony w pola, co jakby morze mgieł rozlały się przed nim, a gdzie głębokie szeregi wojsk mrowiły się czarnemi linjami, niby płoty, najeżone kolcami bagnetów. Przemiękłe sztandary zwisały żałośnie, czarne ciała armat lśniły się zagadkowo, i cały ten mur poruszył się, zadrgał we mgłach i ruszył półkolem, jakby się bór zerwał i, chwiejąc, szedł ku niemu!
Krzyki głuche, rozbite, otoczyły go falą i rosły, wzmagały się, biły, niby te olbrzymie krople deszczu, i niosły wichurą!
Błogosławił pozłocistym krzyżem szeregi, których linje się złamały i padły w błoto z pochylonemi czołami; a on z konia, drobną ręką, znak krzyża czynił nad nimi, znak śmierci, którym na śmierć wysyłał!