Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/245

Ta strona została przepisana.

Nieprzeliczona ciżba oczów wbiła się w niego, czepiła jego bladej twarzy, w mózg się wżerała... błogosławił wciąż!
Pułki przechodziły mimo, błoto trzaskało pod nogami, szare szynele siwiły się jak kałuże, linje bagnetów kołysały się w takt, bębny warczały, muzyki szły na przedzie, wciąż, jakby przez wieki, z tych pól nieznajomych, z mgieł, ze strug deszczu wynosiły się szeregi ludzi, koni, armat i płynęły obok niego z rozwiniętemi sztandarami, z krzykiem głębokim i z temi oczami, wiernie wpatrzonemi, z temi oczami, co żebrały żałośnie i świeciły łzami...
«On» wciąż błogosławił!
Aż przeszli wszyscy, ginąc w mgłach i szarudze, a jak okiem sięgnąć, stały puste, zdeptane pola i wsie przywarte do ziemi, wsie nędzne, obdarte i opuszczone...
Lud zapełniał drogi, kulił się na deszczu, i zapłakane, czerwone oczy przeprowadzały władcę, krzyczeli «hurra»!, ale,