Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/253

Ta strona została przepisana.

łowali, a szczerość przychodziła. Jęli się wywnętrzać gorąco:
— A bo to on co wie? Bo to urzędniki naród dopuszczą? Przejedzie i tyle! Gdzie pójdziesz? Co im zrobisz?
Zaczęli się skarżyć, a on słuchał chciwie, drżał ze szczęścia, że nareszcie twarz w twarz spotkał się z ludem. Chociaż obrzydzenie go przejmowało, dusiło powietrze, lecz mimo to pogadywał z nimi. Wtem wszyscy ucichli, to policjant wszedł do karczmy i bystro rozglądał się po izbie Chłopi po jednemu zaczęli się wysuwać.
Nie mógł zrozumieć ich pośpiechu, prosił, by zostali, wzruszali ramionami i wynosili się.
Podniósł się i zapłacił, zdziwiony, że tak tanio. Właśnie stał, rozmyślając, co począć dalej, gdzie iść...
— Pasport u Was jest? — zabrzmiał cichy głos policjanta.
Wzdrygnął się, paszportu nie miał, zaczął mu coś tłumaczyć.
— Tak do urzędu pójdziemy, panie.