Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/282

Ta strona została przepisana.

chwili usłyszałem, że wychodzą z domu. Zerwałem się i ja i pobiegłem za nimi. Ojciec na mój widok powiedział:
— Weźmiesz wnyki!
Ale nie wypędził.
Szliśmy cicho, ostrożnie, aż do lasu — rodzice, ksiądz, wuj Ludwik i ja. Bałem się, ciemno było, i drzewa tak dziwnie szeleściały! Zatrzymaliśmy się pod lasem, zboku drogi w brzozowym zagajniku, który mocno pachniał.
Musiało być już późno. Kury piały. Wuj zaczął się żegnać. Ksiądz go błogosławił. Uklękliśmy i cicho odmawiali: «Pod Twoją obronę». Nagle, gdzieś w mrokach zarżały najęte konie, i rozległ się cichy szept Michała:
— Czas, panie kapitanie!
Wuj runął na ziemię, objął ją rozkrzyżowanemi rękoma i aż się tarzał od płaczu. Oderwał się, ucałował wszystkich i zniknął w ciemnościach.
Posłyszałem turkot bryczki po kamieniach.