Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/289

Ta strona została przepisana.

nie przymierzając, pan Ludwik. Będzie z ciebie co najwyżej jakiś pisarczyk!
Pytałem go czasem o wuja Ludwika. Nie chciał mówić. Aż raz sam zaczął:
— Widziałem na własne oczy, jak pod Małogoszczą zmiótł pięciu Moskali, że ani zipnęli, kładł w nich kule, jak pirogi — jedna za drugą...
— To ich, ich, co?
— Tak — i obejrzał się trwożnie, i już nic nie chciał mówić.
Chociaż tak dobrze było u ciotki, trzeba było wracać do domu i do lekcji.
Zbieraliśmy się z chłopcami i, uzbrojeni w kije drewniane, podzieleni na dwa obozy, Turków i Moskali, tęgo praliśmy się po łbach. Majtki trzeszczały, guzy były, a wkońcu, na uspokojenie, pasek ojca garbował skórę.
— Wypędzę ja z ciebie tę wojaczkę, zobaczysz — i prał co sił.
Płakało się po nocach, matka goiła, a na drugi, trzeci dzień było to samo.