tarnie przy domkach dróżników tworzyły nieskończony sznur o węzłach ze świateł. Pociąg pożerał przestrzeń, sapał, kołysał się czasami, jakby dla nabrania większego rozpędu, i biegł, przyświecając sobie dwiema latarniami na przedzie.
Czasami kominem wybiegały roje, miljony złotych pszczół, rozsypujących się jak płaszcz ognisty na śnieg, na lasy, i biegły chwilę za pociągiem jak ogon komety.
Jan siedział na węglach, wprost drzwiczek pieca, twarz palił mu ogień, a plecy kostniały od przejmującego mrozu.
Było mu dobrze. Zdawało mu się, że jest cząstką tego olbrzyma, który biegł naprzód, pchany potworną siłą. Czuł jakieś nieznane podniecenie, przymykał oczy i poddawał się wrażeniu, które nie było ani snem, ani marzeniem, lecz jakiemś powolnem pogrążaniem się w spokoju, w niepamięci, w niebycie... Zatrzymywali się prawie na każdej stacji.
— Daleko jeszcze do N.? — spytał maszynisty.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/29
Ta strona została przepisana.
— 29 —