Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/296

Ta strona została przepisana.

skalistego zbocza i patrzała lśniącemi szybami w szeroką i głęboką dolinę, zamkniętą z obu stron łańcuchami skalistych, zielonych gór. Na spodzie wiła się rozmigotana w słońcu rzeka, nad którą wynosiły się fabryki, miasteczka, kościoły, wzgórza dymiącej szlaki, czarne i dziwaczne rusztowania kopalń. Mosty, niby szare stonogi, przepełzały rzekę w wielu miejscach. Białe drogi snuły się na wszystkie strony i, wspinając się ciężko na góry, przepadały w zielonych chmurach lasów.
Gdzieś nad rzeką huczały przelatujące pociągi, a na przecięciach dróg biły ostrzegająco dzwony parowozów. Ciężarowe «troki», niby czarne żuki, zwijały się pracowicie po drogach i ulicach, zaś niegdzie wózki, napełnione węglem lub szlaką, przelatywały nad doliną. Dymy wznosiły się blade, płowe i, pociągane tajemniczą mocą rzeki, wlokły się nikłem przędziwem za jej biegiem. Jeno ludzi zaledwie dostrzegł, że wszystkie te osady i miasteczka robiły wrażenie jakby opustoszałych, cała bowiem