Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/326

Ta strona została przepisana.

strach malował przerażone twarze. Kobiety płakały, bo już szeptano o kilkudziesięciu zabitych i zawaleniu się pół kopalni. Policmen bronił wstępu do szpitala, nie wpuszczając nikogo, tylko przed Merką otwarły się drzwi naroścież...
W białym, wielkim pokoju, na niskich noszach dogorywał Michał. Z trudem łapał powietrze, otwierając co chwila oczy, krwawa piana występowała na wargi. Był przykryty prześcieradłem aż po brodę, obandażowane ręce, podobne do białych kloców, leżały martwo. Twarz miał bez jednej kropli krwi. Zakonnica ocierała mu spocone czoło i usta. Ksiądz rozmawiał z doktorem pod oknem. Mdlił ckliwy zapach chloroformu.
Merka wpiła się w niego niemym krzykiem oczu; podniósł powieki, rozbłysły mu źrenice, i spojrzeli w siebie, w najstraszniejszy z bólów, w żal przepastny.
— I po wszystkiem! Już nie pojadę do Polski — zaszeptał.
Gromem palącym uderzyły w nią te