Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/333

Ta strona została przepisana.

rodowych bohaterów i świętych; czepiał się tych strzępów rzeczywistości, jak tonący, z rozpaczliwym uporem.
Naraz z głębi mieszkania przedarł się daleki, łkający śpiew i naszczekiwania psa.
— Marka, wpuść Brysia, i niech się ciotka nie wydziera, nic mi to już nie pomoże — wyrzucił za siebie jakby zapiekłe w złości słowa — Bryś! Bryś! — szepnął pieszczotliwie, ale pies bury i ogromny, niby niedźwiedź, pociągnąwszy nosem, wcisnął ogon pod siebie i poszedł w najciemniejszy kąt. — Widzi śmierć! Ona tu krąży i czeka! Jeszcze chwila i uderzy... i uderzy... — powtarzał coraz ciszej, czepiając się oczami obrazu Częstochowskiej.
Dziewczyna, śmiertelnie już wyczerpana, wybuchnęła żałosnym płaczem.
— Nie płacz! Zostawię ci tyle dolarów, że będziesz się mogła jeszcze lepiej stroić, niźli twoja matka. Używaj sobie! — smagał ją niemiłosiernie. — Ja się dosyć napracowałem.