— I bardzo źle się z nią obchodziłeś, wiem dużo, więcej, niż ci się zdaje, ale Bóg ci przebaczy, jeśli wyznasz wszystko i będziesz żałował szczerze i głęboko.
— Wyjdź, Marka! Nie słuchaj! Cicho! Nie chcę — zakrzyczał głosem przerażenia. — Lepiej mi zdechnąć jak psu! Niech mnie djabli wezmą! Nie! — protestował obłąkańczo.
— Zabronię cię pochować w poświęconej ziemi! — groził z ponurą zaciekłością Ajrysz.
Padła mu do nóg, błagając za ojcem, ale nie dał się przebłagać i odszedł.
Chory zwalił się na poduszki jak kłoda, zdawało się, że już kona. Marka uderzyła w krzyk, zbiegli się domownicy, ciotka zapaloną gromnicę wetknęła mu w rękę i zaczęła głośno odmawiać litanję za konających. Zaszemrały płacze i szlochy. Burza też przycichła, przez okna zajrzała ośnieżona, gwiaździsta noc, tylko ocean huczał, niby organy, swój hymn nieśmiertelnej potęgi.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/337
Ta strona została przepisana.