nił w jakieś blachy i bełkota! ustawicznie w rynnach. Żelazny piecyk, ustawiony w kącie i rozpalony do czerwoności, rozsiewał dokoła krwawe brzaski, w których majaczyło kilka osób, rozwalonych na wielkiej kanapie. Nieco dalej, pod ścianą i nawprost okna, wdzięczył się biały szkielet. Miał na głowie cylinder, czyjeś palto na ramionach i trójkolorową szarfę na piersiach. Po ścianach bielonych tliły się porozwieszane obrazy, szkice, jaskrawe draperje i pęki różnokolorowych mundurów. Za sztalugami, ustawionemi bokiem do okna, ktoś ze złośliwym uporem mordował brzękliwy klawicyn i niestrudzenie wyśpiewywał jeden i ten sam refren krakowskiej piosenki:
— Wojtek, idźże już raz do tego ogroda i nie rycz! — proponował gospodarz, rozdając filiżanki wyciągającym się z ciemności rękom.