— Paryż śpiewa swoją pieśń wieczorną! — zauważył ktoś, nasłuchując szumów miasta, niby szumu wzburzonego morza. — Nieśmiertelny rytm życia i szaleństwa!
— I pracy, dodaj! Nie rozumie Paryża, kto nie wie, jak on pracuje! — do pełnił ktoś drugi, stając przy oknie i zatapiając oczy z tej wyżyny Montmartru w nieogarniony rozlew świateł, domów i ulic, przytrząśnięty nocą, dymami i drobnym deszczem.
— Czekaj, pan! — zagrzmiał z kanapy jakiś bas. — Byłem na stu spirytystycznych seansach, znam wszystkie sławne medja i ani jednemu nie wierzę.
— Ja ręczę za naszą Marjetę — wtrącił gospodarz. — Ona nie jest zawodowem medjum.
— Tutaj musi straszyć — zaszeptał ktoś lękliwie. — Za nicbym tu nie mieszkał. Czuję w powietrzu emanację jakichś zbrodni, samobójstw i pokutujących duchów.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/342
Ta strona została przepisana.