Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/355

Ta strona została przepisana.

ła ludzi. Wielu osuwało się bezwładnie na ziemię, ale nikłe cienie nie dawały osłony. Pot zalewał twarze, a upał wyprażał resztki sił. Złociste, rozdrgane żary lały się niemiłosiernie, że już tu i owdzie, chudemi cieniami, przebierano się ku niedalekiemu miastu. Naraz w rozpłomienionem powietrzu zagrał hejnał Marjacki — rozświegotała się struga dźwięków jakimś srebrzystym, słodkim pacierzem. Wraz też i dzwony zabiły z wieź kościelnych; spiżowe gardziele zaśpiewały głębokim basem mocno, uroczyście, niebosiężnie. Gdzieś, jakby pod słońcem, zakołysały się stada wystraszonego ptactwa.
Ocknęły nagle Błonia, i poszedł krzyk:
— Ruszają! Ruszają!
Od strony kopca zadymiły złotawe kurzawy, głucho zadudniła ziemia, i w przemglonych, modrawych dalach jęło się coś stawać.
Wszystkie oczy poniosły się w tamtą stronę, zakwitły uniesieniem twarze, wy-