Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/356

Ta strona została przepisana.

ciągały się mimowoli ręce, jęły bić serca i targać się, niby spętane ptaki.
Ruszają! Cofać się! Dawać miejsce! Poszły wrzawy, i niezliczone tłumy jęły się giąć, kolebać i wyciągać w długą, rozchwianą nieco linję. A zarazem zapadła cichość, jakby w czas Podniesienia — cichość nabrzmiała żarem niewypowiedzianych modłów, pragnień i nadziei.
A oto już zadudniła ziemia i dygoce, trzęsą się drzewa, nadpływa prędki, regularny łomot tysięcy kroków, i bija mocno, równo, jednostajnie, jakby dalekie bicia cepów. Z chmury podnoszącej się kurzawy przebłyskują bagnety i lecą twarde komendy.
Głucho warczą tarabany. Głęboka, szara kolumna następuje w bojowym ordynku. Defilują uroczyście przed sztabem, stojącym w słońcu na środku Błoni. Komendant na przedzie, wsparty na szabli, nieco pochylony, przyczajonemi oczami lwa przebiera maszerujące szeregi:
Raz, raz; raz, raz! Rypią nogami, aż