wał dłonią po prześcieradle, nurzał się w rozkoszy — wkońcu zasnął.
Dzień był jasny, kiedy się obudził i przypomniał, gdzie jest.
— W rezultacie cóż zyskałem? — myślał. — Jedną noc, przespana w ciepłej izbie, może jeden dzień, w którym się odżywię porządnie, a później? a co potem? — Przymknął oczy, bo światło, padające z okna na twarz, oślepiało go. — A później? — ponowił zapytanie z dzikim uporem... Jasno, bez wyjścia, całe okropne jutro stawało przed nim. — Żebrać nie będę!... — Musisz zdychać — powiedział sobie. Gdyby był jakiś sposób wywinięcia się ze szponów nędzy, ale jaki? Znał na kilku stacjach urzędników i oficjalistów. Postawił sobie pytanie: — Może który z nich umrze albo go wyrzucą? — i rozsnuwał coraz śmielsze rojenia na ten temat. Tyle niemożliwych rzeczy się dzieje, dlaczegóżby jemu jakie niespodziewane wypadki nie mogły przyjść z pomocą?
— Są tacy, którzy sami sprowadzają
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/36
Ta strona została przepisana.
— 36 —