Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/360

Ta strona została przepisana.

Jakoż po krótkiej przerwie Franek, jakby zrośnięty ze swoim karabinem, wyciągnięty niby struna, zalany potem, ślepy i głuchy na wszystko, maszerował zpowrotem, automatycznie rypiąc nogami w spieczoną ziemię.
Z radosnym szczebiotem rzucił się ku niemu siostry.
Nawet ich nie zauważył, i wnet przysłoniła go kurzawa i oddalenie. Pusto się uczyniło po ich przejściu i nieco ciszej, i smutniej. Jeno wciąż grały jakieś niedojrzane kapele i warkotały bębny. A niedaleko za parkiem Jordana, nieustannie wśród dzikich szczęków i huków, przelatywały pociągi — pociągi, zapchane armatami, taborem i pijanem żołnierstwem. Widać je było przez drzewa całe w zieleni, kwiatach i wieńcach. Przelatywały co parę minut, jak rozśpiewane, pijane szałem moce wojny. Grały jakieś trąby. Buchały wrzawy. Niekiedy trzeszczały karabinowe wystrzały. Gdzieś od stacji gorący powiew przynosił niemilknące świsty parowozów,