Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/46

Ta strona została przepisana.
— 46 —

Nie mógł zrozumieć pobudek. — Głupiec zawyrokował. — Dobry głupiec!
Kilka dni zeszło im dość szybko. Józef ożywił się, miał się lepiej. Natomiast Jan sposępniał. Napozór był dość serdeczny, czuwał nad chorym z pewną nawet troskliwością. Czytywał mu książki, uprzedzał życzenia, na każdym kroku starał się okazywać przywiązanie. Rozmawiali po całych dniach. Ale w głosie dźwięczał jakiś przymus, serdeczność była jakby politowaniem, a szorstkość nieznaczna, wporę tłumiona, gniewem. Czasem wzrok uderzał skośną błyskawicą i jak sztylet padał na chorego. Usta zacinały się złowrogo. Jakiś niepokój, walka toczyły się w jego mózgu. Miewał dziwne popędy, które starał się stłumić i zapanować nad niemi.
Czasami stawał, podnosił rękę do góry, oczy rzucały błyskawice, z piersi wydzierał się krzyk straszny, lecz usta pozostawały nieme. Co to było? Skąd przyszło?
Było to coraz jaśniejsze ogarnianie swego położenia, dotychczasowej nędzy,