Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Wreszcie Naczelnik raczył wstać, pożegnać się, raczył przyjąć futro, podane przez Jana, i raczył wyjść — śpieszył się do pociągu, jaki właśnie przyszedł na stację.
Jan odprowadził go, jak tego grzeczność kolejowa wymagała.
— Pański przyjaciel chory — poważnie chory, hm — i umilkł. — Dowiaduj się pan, może jakieś miejsce zawakuje, otworzy się — mówił, nieznacznie skłaniając głowę w stronę mieszkania Józefa — w oczach miał więcej, niźli chciał powiedzieć...
Jan zrozumiał doskonale i nawet nie oburzył się na obojętność, z jaką Naczelnik dał mu do zrozumienia o możliwej śmierci Józefa. Nie zamienili już ani słowa więcej. Naczelnik odjechał. Jan powrócił do mieszkania. Był prawie spokojny. Radość oczekiwania czegoś, chyba spełnienia otrzymanej przed chwilą obietnicy, uczyniła go małomównym i zamyślonym. Opanował go całkowicie zimny egoizm. Widział jasno