tle niebios, usianych gwiazdami Szedł w swej wędrówce, niosąc ciszę, spokój, zapomnienie. Wypływał, jak okręt o żaglach z nieskończoności do nieznanego celu, oświecając po drodze góry, lasy, pola, dzieci, starców, cnotę i zbrodnię, rozpustę i wesele jednako obojętnie i zimno...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nazajutrz rano służący, który przyszedł zabrać buty do czyszczenia, spostrzegł śmierć Józefa. Zrobiło się zamieszanie. Jan zbudził się, ubrał spokojnie, unikając spojrzeń na umarłego. Nadeszli znajomi. Matka wbiegła z krzykiem. Potem panna Adela ze łzami w oczach, blada, przerażona upadła na kolana, głowę ukryła w dłoniach i modliła się chwilę. W południe przyjechał doktór. Popatrzył, pokiwał głową i zwrócił się do Jana:
— Ot, co! panie kochany. Mówiłem: może tydzień, a może rok? Więc pan nawet nic nie słyszał?
— Nic... dopiero z rana zbudził mnie krzykiem służący, że Józio umarł.