wało mu się, że te dwie jasne źrenice, pełne bólu i przerażenia, jak wówczas, przebity się przez wieko i patrzą... — Przywidzenie... — wyszeptał, przecierając oczy i całą siłą woli tłumiąc wrażenie.
Wreszcie skończył się smutny obrzęd.
Wszyscy powrócili do swoich za jęć, interesów, zabiegów. Jan, chory, rozstrojony, że ledwie mógł się na nogach utrzymać, wrócił do swoich lekcyj. Po kilku godzinach wysiłków, musiał się położyć do łóżka. Przemęczył się tak cały dzień, nie mogąc leżeć, ani spać. Obawiał się zostać sam ze swemi myślami. Więc pod jakimkolwiek pozorem przywoływał dzieci, to służącego, rozmawiał, rozpytywał się o rzeczy, które go nic nie obchodziły. Trzeciego dnia, po pogrzebie, przyjechał zawiadowca, tak niby, po drodze. Ubolewał nad jego chorobą, którą przypisywał wzruszeniu i żalowi, i tak sobie, odniechcenia, wypytywał, co Jan myśli dalej robić?
— Doprawdy, sam jeszcze nie wiem — odpowiadał wymijająco.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/99
Ta strona została przepisana.