Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

nej siedziała Matka Boska, przy niej zaś stało Dzieciątko Jezus z rączkami, wyciągniętemi do świata. Figury były z kamienia, stare jak świat, pogryzione przez mrozy i deszcze, prawie struchlałe. Dopiero zeszłego roku przy odnawianiu kościoła dziedzic przykazał je odnowić, że już zdala ciągnęły oczy pozłociste korony, czerwony płaszcz Dzieciątka i niebieska suknia, obsypana gwiazdami, Matki Boskiej. Ale, że kapliczka stała na urwisku, którędy mało kto chodził, to i nikt o nią nie dbał. Tyle jeno, że dziedzic w czas żniwny siadywał niekiedy pod nią, żeby, naglądając żniwiarzów, i chłodu zażywać. Maciej przeszedł pobok, nie uchyliwszy nawet czapki.

„Nastawiali tego po drogach, że trzaby chodzić z gołą głową”,
mruknął, spozierając mimowoli na twarz Dzieciątka, całą w uśmiechu, i na te jego rączyny, tak wyciągnięte, jakby chciały przygarnąć wszystek świat.
„Mizerak taki, a jakby słońce w sobie zataił”,
pomyślał, oglądając się jeszcze raz na szarą, przegryzioną wichrami twarzyczkę, a taką dziwną radością jaśniejącą.
„Żebym miał tylko klocek lipiny, wystrugałbym podobnego. Majster to był!”,
podziwiał nieznanego rzeźbiarza.
„A możebym tak nie utrafił?”
Markotno zrobiło mu się na duszy.