Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Wzdrygnął się Maciej, że to zjawił się jakby z pod ziemi.

„To ja mówiłem wczoraj z karczmarzem, że kupiłbym wasze pasyjki...”
Owczarz przyglądał mu się podejrzliwemi oczami.
„Zapłacę po dukacie sztuka!”
Głos miał jakiś rozbity, bardzo niemiły.
„Po dukacie za sztukę?... Kpiny czy co?”
Ciężko mu było uwierzyć.
„I płacę zaraz!”
Tu wyjął zielony, napęczniały worek i potrząsnął, aż zadzwoniło złoto.
Białek zjawił się z wyszczerzonemi kłami i jął groźnie naszczekiwać.
„A to weźcie na zadatek.”
Rzucił mu parę dukatów na kolana.
„Takusieńkie, jak te, co mi je w nocy ukradli”
westchnął, ważąc je na dłoni.
„Więc zgoda?”
Wyciągnął do niego rękę w czarnej rękawiczce.
„Kupuję, co już macie gotowe i co jeszcze zrobicie. Zapłacę zgóry. Ręka na zgodę.”
Maciej powstał wystraszony i rzekł prędko, jakby w obawie przed pokusą:
„Cicho, Białek! Lutrom pasyjek nie sprzedaję, bo są poświęcane w kościele.”
„Zapłacę wam po dwa dukaty, zapłacę ile chcecie, a muszę je mieć...”
„Nie będziesz miał, Niemcze, bo ci nie sprzedam.”
Oddał mu dukaty.
„Taki kupiec drugi raz się nie trafi. Żebyście potem nie żałowali...”