zhardział i miał ochotę na gorzałkę. Rwało go coś do karczmy, jeno, że się bał zostawić stado pod opieką Cygana, którego można było we śnie wynieść wraz z barłogiem, a byłby się nie przebudził. Odkładał więc wycieczkę z dnia na dzień, zwłaszcza, iż co noc wyprawiały się w szałasie te djabelskie brewerje; ale Maciej już się nie bał, bo którejś nocy, mocno zgniewany i zniecierpliwiony, zawołał urągliwie:
„Głupszyś, mój kusy, od Białka, bo on nigdy nie wyszczekuje napróżno.”
Od tej chwili ustały wszelkie strachy i noce zrobiły się spokojne. Kusy jakby go poniechał albo, przytaiwszy się, czekał sposobności.
Jakoś pod koniec maja paśli owce znowu na skłonie wzgórz, wiszących nad dworskim ogrodem i kapliczką. Świat już cały stał w kwiatach i zieleni.
Maciej wyrzynał swoje świątki, jak zwykle.
O zmierzchu, kiedy Białek już zaczynał stada zganiać do kupy, doleciały do wsi jakieś śpiewania. To odprawiano majowe nabożeństwo pod figurą Matki Boskiej, stojącej na końcu wioski. Właśnie i gasły zorze zachodu, że w tem powietrzu zróżowionem te głosy zdały się pachnąć zielenią i kwiatami.
„A o was, biduchny, kto pomyśli!”
szepnął Maciej, spozierając na kapliczkę.
„Sieroty opuszczone!”
Serdeczna litość go przejęła.