Maciej padł na kolana przed Dzieciątkiem i zawołał:
„Krzywda mi się stała! Białka mi zabili i owce pokradli. Na Twój sąd, Panie, wzywam djabły czy ludzie! Sprawiedliwości Twojej, Panie, proszę. Com zawinił — nie daruj, ale śmierć niewinną pokarz, Panie!”
mówił przez łzy i przez rozpacz a całą mocą wiary gorącej i ufającego serca. I kiedy mu już zabrakło głosu, podniósł psa ku Dzieciątku i płakał rzewliwemi łzami żałości.
„Wstań!”
ozwał się dobrotliwy głos Jezusa.
Podniósł się posłusznie.
„Pomogę ci, człowieku. Daj mi swoje obleczenie!”
Maciej ściągnął z pleców kożuch i przyodział nim Dzieciątko.
„Daj mi swój bat i pieska!”
„Jakże ci, Panie, dam pieska, kiedy nie żyje?”
szepnął żałośnie.
„Nie martw się, żyje!”
I tknął pieska ręką. Białek zaziewał, przeciągnął się i zaczął się łasić a radośnie naszczekiwać.
„Potrzymaj!”
zwrócił się znowu Jezus do owczarza, rzucając mu na ręce swój płaszcz; potem złożył koronę i dał jeszcze do trzymania ptaszki, jakie był dostał od niego.
„Zaczekaj tu na mnie!”
Maciej pozostał, jakby w zachwyceniu i już o niczem nie wiedzący.
Jezus trzasnął z bata, gwizdnął na pieska i poszli w góry.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Legenda.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.