Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.
132
WŁ. ST. REYMONT

daruję. No, niech pan przeprosi mnie. — Podała mu obie ręce do pocałowania, ale on nie pocałował, tylko uścisnął mocno. Wyrwała je gniewnie i podniosła się z kanapki, zapaliła świece przed tualetą i najspokojniej, jakby nikogo nie było w pokoju, rozpuściła włosy, które ją okryły, niby płaszczem i zaczęła się czesać.
— Do widzenia, pani! — zawołał porywczo, widząc, że sobie z niego nic nie robi.
— Jakto, już pan ucieka?
— Ja nie mam czasu, a przytem nie chcę pani przeszkadzać. — Skinął głową i szedł do drzwi.
— Odchodzi pan, czyżby się pan mnie bał? — zawołała za nim ironicznie.