Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.
136
WŁ. ST. REYMONT

w świetle księżyca i stały w sennej ciszy, kładąc wydłużone, fantastyczne cienie na śniegi. Obszedł ogromny, z czerwonej cegły kościół, podparty potężnemi szkarpami i zapuścił się w długie, czarne korytarze, pocięte smugami księżyca, które się wlewały przez wązkie zakratowane okna i lśniły na wydeptanej czerwonej posadzce z cegły. Cisza gnębiąca panowała w całym gmachu. Czasami zadrżał odgłos pękających od mrozu płotów, lub nietoperz przewinął się z łopotem nad głową, albo śnieg zsunął się z dachów i fontanną białej kurzawy dzwonił po oknach. Wielkie ascetyczne twarze mnichów, pokryte szronem, wychylały się czasami ze ścian w jaśniejszym