Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.
156
WŁ. ST. REYMONT

cierpliwiej; niepokój nim podrywał, spoglądał na zegarek, podnosił się, przypatrywał się pustej, zaśnieżonej ulicy, po której kilka świń spacerowało z powagą; wzdychał, zapalał papieros po papierosie, a ciągle myślał: Dlaczego ona nie przyjechała?
— Co panu jest? — zapytała go ze współczuciem.
— Nic... nic! Bo widzi pani, niespokojny jestem o Lili, pojechały na wigilię, miały powrócić w nocy, a niema ich i dzisiaj — mówił gorączkowo.
— Pocóż się mają śpieszyć! Tam jest im bardzo dobrze... — powiedziała zimno, akcentując ostatnie słowo.
— Tak, pewnie, ta siostra go-