Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.
165
LILI

— Musiałem być z kolegami, a potem, potem...
— Szkoda, bo czekaliśmy na pana do dziesiątej; ale dzisiaj pana zabieramy natychmiast do nas na obiad. Niech się pan nawet nie próbuje wyrwać! — mówiła ze śmiechem młodsza, niebieskooka blondynka, w błękitnym kaftanie, obłożonym białym futrem, i zaglądała mu bardzo życzliwie w oczy.
— A przytem mama dosyć ważny interes ma do pana — dodała starsza, ubrana zupełnie czarno, co przy czarnych włosach, woalce i śniadej cerze sprawiało wrażenie żałoby.
Opierał się trochę, ale poszedł i usiłował być rozmownym, uprzejmym i nadskakującym pan-