Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.
184
WŁ. ST. REYMONT

od palta, bo mróz był siarczysty. Słońce świeciło jasno, a długi szlak szosy, utartej znakomicie płozami sań, skrzył się migotliwie i chrupał pod nogami.
Maszerowali wyciągniętym krokiem i w milczeniu. Korczewski obliczał benefisowe szanse, a Leon patrzył na olbrzymią płachtę pól olśniewająco białych, jaka ich otaczała ze wszystkich stron, lub hardo, wyzywająco przyglądał się przelatującym mimo sankom i ludziom. Czuł przytem jakąś dziecinno-dziką radość, że on, obywatelski syn, człowiek zamożny, człowiek mogący mieć na zawołanie setki koni i powozy, teraz oto, w ten świąteczny dzień zimowy, idzie pieszo, jak hołysz ostatni, idzie prawie po żebrani-