Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.
186
WŁ. ST. REYMONT

horyzont, a na tej olbrzymiej, białej płaszczyźnie pól, siedziały ciche sznury wiosek, przywartych nizko do ziemi i dyszących różowawymi słupami dymów, wiły się nieskończone miedze, pełne kamionek, obrośniętych tarniną, siedziały rozłożyste, obsypane brylantowym szronem grusze, czerniały gdzieniegdzie w łąkach oparzeliska bagniste, nad któremi pochylały się czarne, posępne olchy, mignęła czasami lustrzana tafla stawów zamarzniętych.
Cisza była nieobjęta, ale pełna czaru dnia mroźnego, pełna nieznanych szmerów, skrzeń, błysków i rzeźwej radości; czasem stado kuropatw przebiegło im drogę i zapadło naraz, nawołując się zawzięcie, albo wrony le-