Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.
230
WŁ. ST. REYMONT

w tem spojrzeniu nie było pocałunków, jak dawniej; w jego oczach tliło się podejrzenie, a w jej jakiś straszny krzyk, tłumiony całą siłą woli. Dotykali się, ale bez dawnych dreszczów, które ich rzucały sobie w ramiona; Lili odsuwała się śpiesznie, a na nim nie robiło to wrażenia.
Potem siedzieli przy herbacie, trzymali się za ręce i słuchali czytania matki, rzucając od czasu do czasu niespodziewane, głębokie spojrzenie i, spotkawszy się oczami, rozbiegali się śpiesznie, dziwnie zmieszani trwogą, którą uczuwali. Matka czytała głucho i nudnie.
Od podwórza, od śniegów zbrudzonych i połachmanionych, od dachów budynków padał brudny