Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.
234
WŁ. ST. REYMONT

oboje ukradkiem spoglądali na zegar, milkli co chwila, nie wiedzieli co mówić do siebie. To znowu, jakby odczuwając wspólny dręczący stan, starali się być dla siebie tem, czem dawniej, i wtedy zaczynały się szczebioty Lili, urywane, dyszące miłością słowa Leona, oczy się im rozpalały, wracały uśmiechy na twarze, usta zaczynały drżeć do ust, ramiona się wyciągały do objęć i słowo »kocham« drżało im na ustach i w sercach, jak płomyk czarodziejski, ale go wymówić nie mogli, bo razem z tym dźwiękiem powracał dawny stan dręczącego niepokoju i obaw niewytłómaczonych. Zakrzewski, nie mogąc już wytrzymać, zapytał:
— Co ci jest?