Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.
251
LILI

— Nie pojadę z panem w piątek... nie pojadę nigdy... nigdy... — powtórzyła mocniej i powstała, ręce jej opadły bezwładnie, trupio, twarz posiniała nagle i ścięła się, jakby zmrożona determinacyą i boleścią, a oczy patrzyły ostro, bardzo ostro, jak u ludzi, którzy śmierć spostrzegli przed sobą.
— Nie pojedziesz ze mną! Co to znaczy, co ty mówisz? Nic nie rozumiem, jak Boga kocham, nie rozumiem... Musiałem się przesłyszeć... Nie pojedziesz? — zapytał takim tonem, jakby się ona przekomarzała, i uśmiechnął się pobłażliwie i wyczekująco, że na zaprzeczenie rzuci mu się w ramiona.
— Lili, nie można tak żartować, dziecko, nie można! — Chciał