Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.
62
WŁ. ST. REYMONT

milknął nagle i, jakby dławiony przez mróz, charczał i łomotał się po dachach blaszanych. Słońce wyjrzało blade, zimne, obumarłe i błyszczało martwo, jak wielka mosiężna tarcza świeżo wyszorowana, zapalało nikłe skrzenia w śniegach, prześlizgło się cicho po zamarzłych szybkach i zapadło znowu w białawej kurzawie przestrzeni.
— Jedziemy jutro na wigilię na wieś — odezwała się po chwili.
— To już jutro wigilia? Prawda! Zapomniałem zupełnie. Daleko jedziecie?
— Będzie podobno z pięć wiorst. To nasza gospodyni zabiera nas do swojej siostry.
— Ja chciałam, abyśmy pozostali w domu, aby i pan z nami