Strona:Władysław Stanisław Reymont - Lili.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.
64
WŁ. ST. REYMONT

coś rzekł, ale słowa porwał mu wiatr, co buchnął z bocznej ulicy i poniósł na pole. Szli środkiem ulicy, brodząc po puszystym śniegu, który kurzawą wstawał za niemi. Stare, poodbijane z tynków, domostwa pochylały się z obu stron i patrzyły na nich zielonawemi oczami okien. Gromada dzieci biła się w jednem miejscu tak zajadle, że tuman białych pyłów otaczał ich obłokiem, w którym tylko chwilami czerniły się ich kontury; rzeźwe, młode głosy dźwięczały ostro w powietrzu i odbijały się o domy. Psy szczekały radośnie i tarzały się w śniegu, pod nogami przechodniów.
— Wejdzie pan do nas? Choćby