Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/100

Ta strona została przepisana.

Kobieta cicho poszła za nim.
Gdy weszli do chlewa, strach jakiś, niby tchnienie trupa, owionął ich. Stary zimny był, jak lód, i sztywny; jednym bokiem przymarzł trochę do gnoju, musieli go siłą odrywać, nim wywlekli za próg, na podwórze.
Antkowa zatrzęsła się z przerażenia, tak straszliwie wyglądał w szarym brzasku świtu, na białej płachcie śniegu, z twarzą, pokrzywioną męczarnią, z oczyma, otwartemi szeroko, z językiem, wywieszonym i przyciętym zębami. Siny był, cały powalany nawozem przymarzniętym. Koszula nie dochodziła mu kolan, odsłaniając długie, czarne, wyschnięte żerdki — nogi. Był wstrząsająco ohydny.
— Bierzmy — szepnął, nachylając się. — Zimno.
Wiatr taki, jaki bywa tylko przed wschodem słońca, lodowaty, zawiał, strząsając masy suchego śniegu z drzew i pochylając z suchym chrzęstem gałęzie. Gwiazdy gdzie niegdzie błyszczały jeszcze z tła ołowianego niebios. Ze wsi dochodził odgłos skrzypienia żórawi przy studniach, koguty piały jakby na odmianę powietrza.
Przywarła oczy i przez fartuch poniosła starego za nogi — ledwie donieśli, tak im ciężył. Skoro go tylko ułożyli na ławce, uciekła do izby, wyrzucając przez drzwi płachtę do przykrycia trupa.
Dzieci skrobały kartofle. Czekała niecierpliwie męża, stojąc przy drzwiach.
— No, chodź-że — loboga, tak długo.
— Trza kogo do umycia — powiedziała, gdy wrócił, krzątając się koło śniadania.