Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Antek zaklął tylko na odpowiedź i, zabrawszy ze sobą Smolca, tak we czworo, bo i z Ignacem, poszli do karczmy.
Wypili pięć kwaterek wódki z tłustością, zjedli trzy funty kiełbasy i umówili się o pożyczkę.
Antka rozebrały i ciepło i wódka; gdy wychodził z karczmy, zataczał się potężnie. Ujęła go silnie pod pachę żona, i tak poszli do domu. Smolec pozostał jeszcze pić a conto pożyczki, a Ignac poleciał duchem, bo zimno mu było.
— Matka! aha, moje pińć morgów, moje, widzis, na bezrok sieje psenice, incmiń, latoś kartofle... moje.

Iżeś rzekł Panu, Tyś nadzieja moja!

Zaśpiewał ni stąd, ni zowąd.
Zawieja wyła prawie, rzucając się wściekle.
— Cichoj, cichoj ty! Obalis się i tyla!...
— »Aniołom swoim każe cie pilnować« — i zamilkł. Kiełbasa mu się odbijała. Ciemno się robiło, zamieć tak się rozszalała, że na dwa kroki nie było nic widać. Olbrzymi szum i świst i całe góry śniegu biły w nich co chwila.
Z domostwa Tomków, kiedy je mijali, doleciały ich śpiewy stypowe i gwar rozmów.
— A poganiny! złodzieje! cekojta! jo woma dom, moje pińć morgów; potym dziesińć, co mi zrobita? psie pary, aha, co? bede robił, bede harował i bede mioł, bede, prawda matka, bedziewa! — i tłuki się pięścią w piersi, przewracając zamglonem oczyma.