że las się rozsrożył i rozjęczał cały, zdawał się potężnieć pod obuchem i rozkołysany, szalejący, śpiewał hymn dziki, potężny, urągający burzom. I nic już słychać nie było, prócz świstów, szumów, trzasków, porykiwań jakichś.
Trzask łamanego drzewa czasami wpadał w ten odmęt, jak salwa karabinowa, i ginął, przecinając świstem powietrze. Oderwane wierzchołki leciały z jękiem nad borem, lub ułamane, sczepione jeszcze ostatniemi włóknami, szamotały się żałośnie z burzą, biły o pień; to znów przez chwilę taka cisza napływała ogromna, że dzieci słyszały bicie serc własnych i jakiś triumfalny, zwycięski rozhowor lasu, i rozszerzonemi oczyma patrzały na każde drzewo czerniejące, na każdą gałąź, omiecioną ze śniegu. Strach przed wisielcem rozsadzał im serca, i tak dość przerażone burzą i nocą. Co chwila prawie Józiek chwytał Antkę i szeptał: »Wisiel! wisiel!« — a to tylko gałąź jakaś tłukła się pomiędzy drzewami, lub modrzew czerniał swoją chropatą korą, albo cień jakiś, oderwany niewiadoma skąd, leciał po śniegach.
Antka szła prędko i choć przymykała oczy ze strachu, nie mogła nie patrzeć. Nie widziała nigdy wisielca, ale rozpalona nocą i huraganem wyobraźnia stwarzała jakąś straszną, nieuchwytną larwę, jakiś majak potworny, który chwilami widziała tuż przed sobą: to uczepiony na jakimś sęku, kołysał się w mrocznej głębi, to leciał gdzieś nad lasem, rozkrzyżowany w wichurze, to, jak bryła bezkształtna, toczył się pomiędzy drzewami, obijał o nie, szedł po lesie obłokiem pyłu, to znowu przysłaniał jej ciemnością świat i śmiał
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/121
Ta strona została przepisana.