Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/136

Ta strona została przepisana.

— Ojcu duchownemu się pokłoń i na zapowiedzie daj, wieprzaka się uszlachtuje, kołaczów upiecze, araku kupi i weselisko się wyprawi, że aż ha!
— Oj, stara a głupia! Zębów nima, a gryzłaby! — odezwał się ktoś z boku.
— Hale! gdzieś se wraź ślipie, a nie komu w zęby. Widzicie go, »deputnik« pieski! — rzuciła się Karlina gwałtownie.
— Cichojta, kumo, ja wam coś rzeknę.
— Psu se rzeknij. W palto się ustroiła pokraka i myśli, że »sielny« pan — a choć ty po wsi szczekasz, jak ten pies, ja ci i tak gorzałki w gardziel nie wleję.
Zwróciła się do Wojtka, odciągnęła go w kąt i namawiała go sobie dalej, a obok przy stoliku siedziało dwóch chłopów i popijało z pękatej butelki. Jeden drapał się po głowie i milczał, a drugi gestykulował szeroko i gadał:
— Miarkujcie tylko, że Czerwiński to wam rzekł: termedje różne szły na mnie, jak baby na żydowskiego konia, a ja nic! Kobita mi się przy dziecku zmarnowała — nic! konie mi ukradli — nic, ino czekam, Jędrek mi zachorował na ospę — o psiachmać! Jak nie wypiję okowitki z tłustością, jak nie zaniesę dobrodziejowi na mszę świętą — i — jak ręką odjął! Grzela, rób tak samo, a zobaczysz, że ci pomoże. Czerwiński ci to mówi, to Czerwińskiemu wierz.
— Dziecisków, jak pliszek na podorówce, kobieta na świeże chora, podatek trzeba płacić, kartofle mi zmarzły, bieda aż piszczy — a tu na wszystko — patyk złamany. Laboga, laboga! Pijcie-no do mnie!