Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Tomek wciąż stał, patrzył machinalnie na białe opary, podnoszące się z oparzelisk, to na błyszczące gdzieniegdzie we wsi światełka. Przyszły mu na myśl dzieci, więc tylko szepnął: »Bidoty kochane«, i zaraz wszedł, przezwyciężając nieśmiałość, prosto do kancelarji proboszczowskiej.
Ksiądz na łoskot otwieranych drzwi powstał od stołu i śpiesznie zakładał okulary. Tomek czapkę w kąt rzucił i jak długi runął mu do nóg.
— Ojcze! Dobrodzieju kochany! — szeptał łzawo, ściskając mu nogi.
— Co? kto to? coś ty za jeden? czego?
Rzucał wylęknione zapytanie proboszcz, przestraszony gwałtownością ruchów Tomka.
— Zmiłowania przyszedłem prosić dobrodzieja.
Ksiądz wsadził nareszcie swoje okulary, przyjrzał się klęczącemu i już spokojnie mówił:
— A! Tomasz Baran! Wstań, moje dziecko, wstań!
Usiadł sam, kraciastą chustą przetarł okulary i rzucił ją na kupki miedziaków, porozstawianych regularnie na stole.
Tomek powstał i obcierał rękawem załzawione oczy.
— Co mi powiesz? masz interes jaki, może ci kto umarł?
— Gorzej, ojcze duchowny, bo wszyscy po trochu mrzemy. — Zaczął dosyć spokojnie opowiadać; miał łzy w oczach a cichą, bezbrzeżną rozpacz w głosie i mówił o wszystkiem z taką