Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/159

Ta strona została przepisana.

aby im jak najwięcej zostawić — podtykał tylko chłopcu.
— Jedz, synku, jedz... Bardzo się wam jeść chciało ?
— Przecie — odezwała się Marysia. — W połednie poszłam do wsi, stryjna Jadamowa dała mi kartofli — ugotowałam i zjedliśmy — a teraz od wieczoru, to Józiek i Anka płakały, że ich w dołku boli — jeść im się chciało, położyłam ich spać i tyla.
— Jedzta, dzieci — ten chleb babka Jagustynka dała, a ten — ojciec duchowny. Maryś, jest tam zdziebko jagieł, ugotujesz im jutro. Pan Bóg miłosierny nam pomoże, trafi się jaka robota, to może z korczyk kartofli się kupi, albo i kaszy ze ćwiartkę, niechby tylko do wiosny przecierpieć jako tako.
— To krowe se kupimy, prawda, tatulu? — zapytał Józiek.
Ogień bystro się palił i od rozgrzanego do czerwoności piecyka rozchodziło się ciepło przyjemne, że nawet świerszcz gdzieś na przypiecku zaczął głośno strzykać, a dziewczyny posiadały u nóg ojcowskich, zbiły się w kłębek i patrzyły na niego, jak w obraz. Tylko Marysia siedziała z boku, na ławce, i kijaszkiem raz po raz poprawiała węgielki.
— Kupicie krowe na wiosnę — prawda, tatulu?
— Prawda, synku, kupie. Będziesz se pasał albo i z Jagusią.
— Kiedy ona mnie dzisiaj zbiła, tatulu!
— Nie bój się, jak ją spierę, to zaraz cię nie będzie tłukła.
— Graniastą kupicie, tatulu?