— Pies, nie zima! — mruknęła ponuro dziewczyna, uderzając rydlem w śnieg.
Nic już nie mówiąc, zabrali się do odkopywania świerków.
Rzucili się do roboty z gorączką. Tomek robił za czterech, a Marysia z jakąś wściekłą pasją kopała niestrudzenie, nie bacząc na pot, zalewający jej oczy, ani na wyczerpanie, jakie wkrótce poczuła. Przypinali się do tego śniegu, jakby do nienawistnego nieprzyjaciela, jakby do uosobienia wszystkich ich nędz, i darli go łopatami z dzikim, kamiennym uporem chłopskim.
Śnieg był zmarznięty i twardy nieledwie, jak lód, że z trudem wielkim można go było ryć żelaznemi łopatami; robota szła niesporo i ten opór rozwścieklał ich po prostu. Tomek zrzucił kożuch, został tylko w koszuli i, nic nie widząc dokoła, z jakiemś rozszaleniem kopał — gruba koszula pociemniała mu na plecach od potu, baranicę rzucił także, że włosy, niby roczczochrana wiecha, trzęsły mu się za każdym ruchem.
— Świniaś, psiachmać! — mruczał chwilami nienawistnie i tylko mu twarz zmęczona, groźna zawziętością, migotała nad śniegiem krwisto-fioletową plamą. Marysia przysiadała chwilami, aby złapać tchu i odpocząć nieco, ale zaraz zrywała się i z zawziętością nową szarpała białe łono.
A las, biały od masy śniegu na gałęziach, stał dokoła wyniosłą ścianą, i jakby w śnie zimowym pogrążony, tak był cichy i spokojny. Czasami tylko gałąź jaka drgnęła pod ciężarem i kaskada białego pyłu
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/164
Ta strona została przepisana.